Cat Ba – jedna z wysp zatoki Ha Long
Pierwotny plan zakładał podróżowanie po Wietnamie koleją. Nie zdecydowaliśmy się na to, bo uznaliśmy, że 7 dni to za mało na ogarnianie kolei, kupowanie biletów itd. Wybraliśmy więc w większości podróże samolotem. Tanie linie lotnicze VietJet oferują mnóstwo ciekawych połączeń. Z perspektywy czasu trochę żałujemy odpuszczenia pociągów i kolejną podróż po Wietnamie chcielibyśmy odbyć w wietnamskich przedziałach kolejowych. Zależało nam bardzo, żeby w nasz i tak napięty wietnamski grafik wcisnąć zatokę Ha Long. Znajduje się ona w północnej części Wietnamu, zajmuje powierzchnię 1500 km2 i to co dla mnie najpiękniejsze, w zatoce rozsianych jest ok. 1900 skalistych wysp i wysepek. W większości wapienne skały wyłaniają się wysoko ponad powierzchnię wody. Można znaleźć tu mnóstwo jaskiń i grot. W 1994 roku zatoka została wpisana na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Wystarczy zobaczyć zdjęcia zatoki w internecie albo obejrzeć program przyrodniczy, żeby zamarzyć o zobaczeniu jej na żywo. I tak też było – najbardziej w Wietnamie czekałam właśnie na tę wycieczkę.
Wcześniej przeczytaliśmy, że okolice miasta Ha Long to bardzo turystyczne miejsce i że lepiej jest wybrać się na przykład na wyspę Cat Ba – jest największa spośród 366 wysp archipelagu Cat Ba, znajduje się w południowo-wschodniej części zatoki Ha Long. Przeznaczyliśmy dwa dni na pobyt na Cat Ba. Okazało się jednak, że na wysepkę wcale nie jest tak łatwo się dostać. Ostatni prom odpływa w okolicy godziny 17 i musieliśmy zostać w Hajphong (najbardziej znane przemysłowe miasto Wietnamu), żeby następnego dnia z samego rana dostać się na prom. Tu przypomina nam się malezyjska wysepka Tioman, z której też wydostawaliśmy się z przygodami. Nauka na przyszłość jest taka, że podróżując po wysepkach, trzeba dać sobie o wiele więcej zapasu czasowego.
W hotelu powiedzieli nam, że mamy być godzinę przed rejsem i że najwcześniejsze promy startują o 7 i o 9. Zgodnie ze wskazówkami wstaliśmy o 7 rano i w okolicach godziny 8 byliśmy w porcie, żeby o 9 płynąć na Cat Ba. Już idąc w stronę portu zaczęło lekko siąpić – cóż liczyliśmy się z tym. W porcie widzimy tłumy ludzi…różnych…najczęściej jednak to Wietnamczycy. Dowiadujemy się, że na 9 nie ma biletów. Możemy kupić na 11. Wkurzamy się, bo chcieliśmy jak najwcześniej być w Cat Ba. W poczekalni od sprzedawcy biletów kupujemy za 220 tys. dongów bilet na Cat Ba. Taki łączony – najpierw autobus, którym pojedziemy do portu towarowego, później rejs łodzią i kolejny autobus, który ma nas zawieźć do głównego portu na Cat Ba. Siadamy i grzecznie czekamy. Pojawiają się powoli kolejni turyści, których jest tu raczej mało. Nasz „naganiacz” przekazuje nas dalej. Wietnamka prowadzi nas do naszej nowej „poczekalni”. Wskazuje miejsca na plastikowych małych krzesełkach ustawionych dookoła stolika turystycznego z parasolem i każe czekać. Pod parasolem przy stoliku siedzie Pani, która daje nam bilety. Deszcz siąpi. Widzimy cenę 180 tys. dongów. Dziwimy się, patrzymy na siebie i się śmiejemy, że za informacje trzeba zapłacić. No i oczywiście wkurzamy się na siebie kolejny raz, że nie przeszliśmy 50 metrów, bo sami moglibyśmy podejść i kupić od pani spod parasola bilet na alternatywny dojazd na Cat Ba. Autobus miał być o 9:30. Nie było go. Zauważyliśmy już, że w Wietnamie punktualność to pojęcie względne. Spóźniają się samoloty, autobusy, promy i pociągi – wszystko toczy się swoim tempem. Za to dookoła stolika zaczęło pojawiać się coraz więcej ludzi. Grupa wietnamskich kobiet w wieku 40-50 lat z tortem urodzinowym i bukietami kwiatów. Siedzą na krzesełkach i wykrzykują jedna przez drugą. Jak to w takich grupach bywa, są te które są gwiazdami i tu też taka jest. Patrzymy co ona robi, a ona wyciąga z torebki (siedząc na chodniku na malutkim plastikowym niebieskim krzesełku) kosmetyczkę, z kosmetyczki puder, jak dobrze dojrzałam Chanel i zaczyna pudrować twarz, wyciąga róż i bronzer z Estee Lauder i robi rybkę w stronę lusterka, żeby dobrze zaznaczyć kontury twarzy. Zupełnie abstrakcyjny obrazek. Po naszej drugiej stronie stoi trzech Koreańczyków. Jacek stawiał najpierw na Japończyków, ale kiedy usłyszał przekleństwa ciągle powtarzane w koreańskich filmach stwierdził, że oni na pewno z Korei. Ciekawe czy też przeklinali spóźniony autobus i przepłacone bilety. Później Jacek chciał z nimi porozmawiać, ale nie rozumieli ni w ząb po angielsku. Z nimi po raz pierwszy zobaczyliśmy się dzień wcześniej w hotelu w Hajfong. Wczorajszego wieczora w hotelu byli bardzo głośni. Dzisiejszego ranka spokojniutcy jak myszki, mokli razem z nami przeklinając pod nosami. Dziewczyny za to nawijały jak opętane, śmiechy, chichy i oglądanie zdjęć na telefonach. Zaczęli pojawiać się też kolejni biali. Tym razem ojciec z synem. Ich widzieliśmy w poczekalni w porcie. Chyba też nie pasowało im czekanie do 11. Zobaczyli pod parasolem cenę niższą niż ta, którą zapłacili naganiaczowi i zaczęło się targowanie (ceny podróży dla lokalesów na Cat Ba są niższe niż dla turystów). Wietnamska naganiaczka, za nic na świecie nie chciała oddać pieniędzy i nie wiadomo w sumie jakie było jej wytłumaczenie, bo nie dało się jej zrozumieć. Natomiast australijski Schwarzenegger, bo tak wyglądał, pieklił się i po angielsku próbował ją przekonywać do swoich racjach. Do niego dołączyli też kolejni biali z poczuciem krzywdy i oszustwa.
Ok. 10 podjeżdża autobus. Do autobusu bieg, co najmniej jak w media markcie, kiedy uruchamiają jakąś promocję. Pierwsze biegną wietnamskie kobiety. Zajmują miejsca, później kolejni. Generalnie biali czekają, aż żółci wsiądą, a żółci biegną jeden przez drugiego. A że mam w sobie chęć bycia pierwszą, a może płynie we mnie azjatycka krew, chyba byłam jedyną białą pchającą się do autobusu. Jacek stał spokojnie z plecakami i uśmiechał się pod nosem. Miejsce siedzące przy oknie wywalczyłam.
W drodze do portu towarowego jedziemy przez Hajfong. Kolejny raz (tak jak w Ho Chi Minh) widzimy dużo kontrastów. Po jednej stronie galerie handlowe, media markt, hipsterska knajpa z kawą i herbatą, wieżowiec o kilkunastu piętrach, a po drugiej targ z warzywami. Na ulicy, a właściwie na poboczu, kury w klatkach. Obok widzę kurczaka odwróconego głową do dołu, umieszczonego w lejku – spuszczają z niego krew. Dalej już leżą obskubane i gotowe do sprzedaży. Tu przypominamy sobie targ w Essaouirze w Maroku. Domki z patyków i dachy posklejane z różnych elementów. Wszędzie mnóstwo małych różnych biznesików, motorki, samochody i ciągłe trąbienie.
Do portu ustawia się długa kolejka samochodów, autokarów i ciężarówek. Wychodzimy i znowu widzimy dużą kolejkę, a łódź malutka. Od razu widać, że się wszyscy nie zmieszczą. Więc znowu pomiędzy ludźmi przeciskamy się i wchodzimy do łodzi, płyniemy. Ja się czuje jak uczestnik programu Azja Express, a Jacek śmieje się z moich sposobów na zajmowanie miejsca w kolejce. Mówi, że powinnam urodzić się w PRL-u, bo widzi że kolejki to mój żywioł.
Na łodzi jest już dużo turystów z bagażami. Szaro i buro dookoła nas. Mówimy do siebie, że wpływamy do mordoru. Chmur jest coraz więcej. Zaczyna padać, lekko kropić, a kiedy dopływamy do portu z siąpiącego deszczu robi się ściana wody. Po 5 sekundach jest się przemoczonym od stóp do głów. Stoimy ściśnięci w portowej poczekalni (pod blaszanym zadaszeniem, stłoczeni, podskakujemy z nogi na nogę). Podjeżdżają autobusy, a nam każą czekać. Dziwne, bo część wsiada, czasem wyczytywani są z listy, czasem wsiadają tacy wyglądający na lokalnych. W końcu widząc, że lokalni mają takie same bilety jak my, wsiadamy do następnego autobusu, który przyjeżdża. Reszta turystów z pleckami zostaje pod wiatą. Machamy do siebie na pożegnanie i wyruszamy. W autobusie jeszcze próbujemy zapytać czy na pewno dobrze jedziemy, ale nikt nie odpowiada. Z nami wsiadła trójka naszych znajomych z Korei. Może jedziemy na drugą stronę wyspy, może źle wsiedliśmy…nie wiem. Jacek trochę się wkurza za moje pochopne pchanie się do przodu, ja dalej czuję jakbym właśnie wygrywała wyścig w programie Azja Express.
Na szczęście w trakcie jazdy autobusem przestało padać. Wyspa jest zielona, małe wioseczki i domki które mijamy wyglądają jak te na Sri Lance. Większość wyspy to pagórki o wysokości od 50 do 200 m n.p.m. Najwyższe wzniesienie ma 331 m n.p.m. Połowa powierzchni wyspy to park narodowy. Zamieszkuje go zagrożony wyginięciem gatunek małp – langura Cat Ba, a także sarny, dziki, wiewiórki, jeże i delfiny. Okoliczne wody są też naturalnym ekosystemem dla 200 gatunków ryb, 400 pierścienic i 500 gatunków mięczaków.
Podróż autobusem trwa ok. 40 minut. Zbliżamy się do miasta z wysokimi budynkami. Średnio mi one pasują wizualnie do zatoki i do takich ładnych górek dookoła. Jacek stwierdza, że to mogłyby być dobre trasy na rower górski. Wysiadamy przy porcie.
Cała operacja dojazdu na Cat Ba trwała ok. 3 godzin. Jechaliśmy dwa razy autobusem i płynęliśmy fast boat (tak mówili nasi biletowi naganiacze, natomiast zdecydowanie nie był to kurs fast boat). Kurs promem z Hajfong do Cat Ba trwa 45 minut. Zachęcamy więc do wcześniejszego kupienia biletów. Oczywiście co przeżyliśmy to nasze, mogliśmy jednak poczekać do 11 i bylibyśmy wcześniej. Jednak racjonalizując sobie uznaliśmy, ze poznajemy wszystkie możliwe środki wietnamskiego transportu.
Hostel mamy 400 metrów od portu. Przy głównej ulicy. Śpimy tu na łóżkach piętrowych w wieloosobowym pomieszczeniu. Hostel przyzwoity, ale nie na tyle żeby go polecać. W każdym razie tani – za nocleg dla dwóch osób ze śniadaniem płacimy 57 zł. Po Singapurze przygotowujemy się, że możemy się nie wyspać. Zostawiamy rzeczy i idziemy szukać łódki.
Można jechać na 3-godzinną wycieczkę dużym statkiem za 500 tys. VDN od osoby. Można znaleźć mniejszą łódź za 400 tys. od dwóch osób. My wybraliśmy rybaka w malutkiej łódeczce. Jacek zapłacił 100 tys. VDN. Na migi dogadaliśmy się, co do czasu i naszych oczekiwań. Ta zatoka to coś na czym najbardziej mi zależało. Słońce zaczyna przebijać, z wody wyskakują małe rybki. Wymijamy zacumowane statki, które zajmują prawie całą zatokę i cieszymy się widokiem skał wystających z wody. Na niektórych widzimy ptaki, a na innych kozy. Zastanawia nas, jak one tam się dostały i jak one tam żyją. Wpływamy też do jaskini. Mijający nas rybacy na kutrach uśmiechają się do nas. A może śmieją się z nas, że wybraliśmy małą łódkę i rybaka za przewodnika po zatoce. A my uważamy, że rybak sprawdza się jako przewodnik. Mijamy domki na wodzie, żyje w nich ok. 4000 ludzi. Gdzieś w okolicy jest cała pływająca wioska. Ciężko mi sobie wyobrazić jak wygląda codzienne życie na wodzie. Dopływamy do brzegu, wysiadamy i idziemy jeść.
Koleżanka poleciła nam knajpkę Yummy Restaurant. Zamawiamy tom yum z seefood i rybę z ananasem. Jedzenie jest bardzo dobre. Wieczorem wrócimy tu jeszcze na kolację. Zjemy wtedy zupę pho i przegrzebki w sosie curry.
Słońce wyszło zza chmur, a na mapce zobaczyliśmy że w okolicy są 3 plaże. Jedna, do której trzeba dopłynąć i dwie oddalone o 10 minut pieszo od centrum Cat Ba. Tłum ludzi zmierza w tę samą stronę. Dochodzimy do plaży i nie wierzymy własnym oczom. Dzikie tłumy. Słychać muzykę i zabawy plażowe. Idziemy w stronę drugiej plaży z nadzieją, że będzie tam bardziej kameralnie. Nic z tego. Tak samo zatłoczona. Po drodze zaczepia nas współtowarzysz naszej autobusowej podróży. Jest z Ameryki. Podróżuje sam. W Wietnamie spotykamy wielu beckpakerów, samotnych podróżników, a co dla mnie bardziej zaskakujące, dużo młodych Europejek podróżuje samotnie. Idziemy na koniec plaży. Tu wydaje się, że jest mniej ludzi. Patrzymy dookoła – sami biali.Większość tych, z którymi jechaliśmy autobusem. Wymieniamy uśmiechy. Rozkładamy ręczniki i wchodzimy do wody. Jest przyjemnie. Plaża to raj do obserwacji ludzi. Tu gdzie kończy się plaża jest kilka kamieni i skałek. Jedne zatopione w wodzie, o inne rozbijają się fale. To miejsce popularne wśród Chinek. W strojach, jak je Jacek nazywa – „majty po same cyce”:) -organizują sobie sesje zdjęciowe. Jedna za drugą. W kapeluszach, z chustami które powiewają za modelkami, na skałkach, w sukienkach. Jedne odchodzą, inne przychodzą. Za nami małżeństwo. Mówią po hiszpańsku, ona wygląda jak Amy Winehouse, on jakoś tak mało hiszpańsko. W każdym razie atmosfera z minuty na minutę gęstnieje. On jej coś tłumaczy, ona zaczyna szlochać. Szloch przeradza się w zawodzenie. Dziwne miejsce wybrali sobie na poważne rozmowy… Po naszej lewej stronie boisko do siatkówki ożywa. Przychodzą Wietnamczycy i zaczynają grać. Podnoszą się bali mężczyźni i jakoś tak naturalnie z mieszanych drużyn na początku, tworzą się dwie Wietnamczycy vs Foreigners. W każdej drużynie jest taki, który dużo krzyczy, taki co rzuca się do każdej piłki, jest taki, który ciągle leży umorusany w piachu. Wśród nich też Polak.
Od jego dziewczyny później dowiedziałam się, że po Wietnamie można podróżować autobusem za 75 dolarów od pary. Open Ticket obowiązuje na przejazdy pomiędzy wyznaczonymi miastami. Na dwa dni wcześniej trzeba zadeklarować gdzie się jedzie. Mówi, że podróżują tylko nocą, oszczędzają na noclegach. Fotele rozkładane. Dostają poduszkę i koc. Drogi w Wietnamie są słabe, więc podróż między jednym, a drugim miastem zajmuje im ok. 8-10 godzin. Myślę, że to pewnie męczące, ale też i tanie. Ja następnym razem zdecydowałabym się na podróż pociągami. Wietnamska kolej oferuje też opcje Open Ticket.
No ale powrót na plaże. Do drużyny Wietnamskiej dołącza pierwsza Wietnamka. A za boiskiem rozgrywają się gry i zabawy na plaży. Gra w piłkę w parach z powiązanymi z partnerem nogami, konkurs, która drużyna napełni wiadro szklankę z wodą przekazywaną sobie w dłoniach. Głośno i dużo śmiechu. Jacek stanowczo odmawia udziału w zabawach na plaży. O 18 gwizdek ratownika kończy plażowanie. Tłumy zmierzają do miasta.
Idziemy dookoła zatoki drewnianą kładką. Pięknie wygląda zatoka przy zachodzącym słońcu. Łodzie zaczynają mienić się kolorowymi światełkami. Przy nabrzeżu knajpy na wodzie już zapełniają się ludźmi. Na ulicach tłumy Wietnamczyków i Chińczyków. Bary karaoke zapełnione po brzegi. Przy hotelach powystawiane telebimy, stoły przystrojone jak na polskie wesele, barbeque, jedzenie. Czujemy się jak w Mielnie. Są też dyskoteki. A chyba największą atrakcją po jedzeniu jest jazda na tandemie. Idziemy na kolację i mija nas mnóstwo Azjatów na tandemach. Siadamy, zamawiamy kolację i w jednej chwili widzimy kolejny już dzisiaj raz, ścianę deszczu. Ni z tego ni z owego. Ściana wody. Ulewa trwa ok. 15 minut i przechodzi jak ręką odjął. Zjadamy pyszną kolację i idziemy spać.
To był dzień pełen wrażeń. Trochę stresu, szczypta zmęczenia i dużo radości z pływania po zatoce. Dochodzimy do wniosku, że nie chcielibyśmy tu zostać dłużej. Za dużo ludzi, za bardzo turystyczne miejsce. Ale dla kogoś kto lubi się dobrze zabawić wieczorami to idealne miejsce. My trafiliśmy na imprezę Gala Dinner w sobotę. Może w tygodniu jest bardziej kameralnie. Następnego dnia rano jedziemy do Ninh Binh.
Cat Ba w pigułce:
- wypożyczenie skutera 200 tys. VND, można zejść do ceny 120 tys. VND
- nocleg dla dwóch osób ze śniadaniem w wieloosobowym pokoju ok. 57 zł
- kolacja dla dwóch osób ok 100 tys VND
- cena promu z Hajphong do Cat Ba 220 tys. VND
- cena łączonego dojazdu z Hajphong do Cat Ba: autobus+prom+autobus 180 tys. VND
- pakiet wycieczek w różnych cenach. My polecamy przejażdżkę z rybakiem za 100 tys. VND po zatoce
WIĘCEJ ZDJĘĆ Z CAT BA TUTAJ. ZAPRASZAMY!
Wybierasz się do Wietnamu? Masz pytanie? Zapraszamy do komentowania pod wpisem lub do kontaktu na maila info@punktynamapie.pl