Janusz i Grażyna wchodzą na Fudżi.

Decyzja o wejściu na Fudżi zapadła w przeddzień naszego przyjazdu do Kawaguchiko. Pierwotny plan zakładał, że wypożyczymy rowery i zrobimy rundkę dookoła okolicznych jezior. Na miejscu okazało się, że Fudżi ma na nas magnetyczny wpływ i zdecydowaliśmy się podjąć rzucone przez górę wyzwanie. Jak się potem okazało brak elementarnego przygotowania dał się nam we znaki. Oprócz gęsiej skórki wywołanej całkiem sporym zimnem, było też dużo śmiechu, bo poczuliśmy się jak przysłowiowi polscy Janusz i Grażyna podczas wejścia na Giewont. Ale od początku.
Miejscowość Kawaguchiko jest dobrą bazą wypadową do wejścia na Fudżi, do dostania się na Fuji Subaru Line, 5th Station (żółta trasa, Yoshida Trail). Z miasteczka tego można się dostać do 5 stacji autobusem, który jeździ w godzinach od 6:40 do ok. 20. W odstępach ok. 40 minutowych. Koszt biletu 2100 jenów/os. Bilet jest ważny dwa dni, licząc od daty wystawienia. Część turystów decyduje się na rozpoczęcie wycieczki w godzinach popołudniowych, dotarcie do jednego z wielu schronisk w godzinach wieczornych i wejście na szczyt przed wschodem słońca, tak żeby móc go podziwiać ze szczytu góry. My jednak wybraliśmy opcje jednodniową (pobudka godzina 5:20, 6:10 otwarcie kasy biletowej, 6:40 odjazd autobusu).
O 8:00 zaczęliśmy wchodzić na wulkan. Fudżi należy do całkiem wysokich gór (3776 m. n.p.m.) i w pobliżu szczytu potrafi być zimno nawet w lecie. W tym miejscu wychodzi nasze nieprzygotowanie. Mamy ze sobą miejskie obuwie sportowe, bawełniane bluzy, spodnie dresowe i jedną kurtkę przeciwdeszczową. Tknięci dziwnym przeczuciem, dzień wcześniej zakupiliśmy spreparowane z folii ponczo przeciwdeszczowe na wzór meksykańskiego okrycia. Miała być kurtka przeciwdeszczowa, ale zdecydowaliśmy, że pod ponczo da się upchnąć plecak i będzie wygodnie. Poza tym w ponczo, można machać rękami w różne strony i folia się nie przerwie. Jedna z par butów totalnie przemoczona w Hong-Kongu, zapomniana i zapakowana na kilka dni w worek foliowy, stały się źródłem odoru nie z tej planety. No ale przecież lepsze to niż gumowe japonki. Dla odmiany część kulinarna naszej wycieczki to prawdziwy wypas. Polak lubi zjeść w podróży i nie przepłacić. Sterta kanapek, kurczak w panierce, pomidorki koktajlowe, pokrojona papryczka, cukierki, soczki zabrakło tylko jajka na twardo.
Z takim to ekwipunkiem rozpoczęliśmy naszą wspinaczkę. Na początku dziarskim krokiem podchodziliśmy po szerokiej, mało nachylonej, szutrowe drodze, która potem zaczęła się zwężać, by wreszcie zamienić się w dosyć stromo nachylone, najeżone wulkanicznymi skałami zbocze. Półmetrowe kroki skróciły się do 10 centymetrowych. Wbrew pozorom strome skały, które tylko na początku wyglądały groźnie okazały się całkiem dobrym podłożem do wspinaczki, ponieważ były chropowate i dobrze trzymały stopę. Problemem były odcinki z 10-20 cm warstwą luźnego granulatu, który powodował, że stopy zapadały się i na każdy krok do przodu, przypadało pół kroku w tył. A przypominam, że były to całkiem niewielkie kroki. Największą trudnością okazało się postępujące rozrzedzenie powietrza. U podnóża góry mieliśmy niezły ubaw z Japończyków, którzy kupowali tlen w puszkach. Powyżej 3 tysięcy metrów sami chętnie zapodalibyśmy sobie taką szprycę. Jacek określił to syndromem tzw. krótkiego płuca i głowy w słoiku. Powyżej tej wysokości zaczęły się też problemy z temperaturą.
Nasze przemoczone do suchej nitki koszulinki i markowe bluzy bawełniane zamiast grzać, zaczęły nas mocno chłodzić. Nieprzepuszczające plastikowe ponczo powodowało z kolei, że uwięziona wilgoć skraplała się i wszystko było jeszcze bardziej mokre. Jak to Janusz i Grażyna z pełnymi brzuchami, ale zmarznięci, przemoczeni – w między czasie zaczęło padać – i z obolałymi stopami posuwaliśmy się w tempie tiptopkowym w stronę szczytu.
Na szlaku towarzyszyły nam przeróżne postaci: grupy Japończyków, duża część w wieku emerytalnym, rodziny z dziećmi, dwie rosyjskie turystki chyba jeszcze słabiej przygotowane niż my (krótki spodenki, miejskie plecaczki wypełnione prawdopodobnie prezentami i na pewno chipsami oraz czekoladkami; wiemy bo jechaliśmy z nimi w autobusie). Praktycznie wszyscy z kijkami do trekkingu, w górskich butach i oddychającej odzieży. Ale żeby nie było, że nie wprowadziliśmy innowacji do naszych ubrań, wpadliśmy na pomysł, że powiewające na wietrze luźne ponczo stanowczo za bardzo przepuszcza wiatr i może by tak ubrać na nie mokrą koszulkę, żeby wszystko ładnie przylegało do ciała:) Tak też zrobiliśmy. Efekt był więcej niż zadowalający. Oprócz tego, że foliak nie powiewał już na wietrze jak plastikowa flaga, to jeszcze koszulka po jakimś czasie na tym wietrze prawie całkiem wyschła i podczas zejścia, mogła wrócić na swoje pierwotne miejsce.
Cała trasa dosyć gęsto usiana jest małymi schroniskami, w których kupić można zupkę chińską w wersji japońskiej (np. miso, udon itp.), zimne i gorące napoje, z których najbardziej przypadła nam do gustu herbata zielona o znajomo brzmiącej nazwie „czaj”. Jest to zielona herbata z mlekiem i dosyć dużą ilością cukru, a może ze skondensowanym słodzonym mlekiem. W każdym razie bardzo energetyczna i rozgrzewająca. W wybranych schroniskach można skorzystać z noclegu przed porannym wejściem na szczyt.
Na szczycie Fuji naszym oczom ukazał się krater, który chyba warto obejść, żeby pozaglądać do środka, czy przypadkiem lawa tam nie bulgocze. Ale my byliśmy tak przemarznięci, że nie zdecydowaliśmy się na tę rundkę.
Z miłych akcentów na szczycie, oprócz oczywiście euforii i wspaniałego widoku na morze chmur poniżej, wymienię szczodrość jednego z Japończyków, który bezinteresownie odstąpił nam puszkę piwa. Smakowało wyśmienicie.
Posileni piwem i kanapkami, w tym kanapką ryżową (ciekawy japoński wynalazek przypominający wielki kawał sushi) zrobiliśmy kilka zdjęć, stanęliśmy na krawędzi krateru i ruszyliśmy w dół.
O ile trasa w górę dostarcza całej masy różnorodnych przeżyć, o tyle schodzenie z góry jest dosyć monotonne. Schodzi się inną trasą niż się wchodzi. Trasa zejściowa nie jest tak urozmaicona. Prowadzi wijącym się trawersem w dół i większości pokryta jest wulkanicznym żwirem o różnej wielkości. O poślizg nie trudno, ale krzywdy raczej zrobić sobie nie można.
Cała operacja zajęła nam około 10 godzin, w tym 1 godzinę na dojazd autobusem z Kawaguchiko do 5 stacji Subaru, 5 godzin na wejście, 3 godziny na zejście i 1 godzinę na powrót do bazy czyli hotelu w Kawaguchiko.
Co ważne w ciągu pierwszych 6 godzin zmieniliśmy wysokość z 800 mnpm na 3700 mnpm, więc jeżeli ktoś podejrzewa u siebie słabą tolerancję na duże wysokości i rozrzedzone powietrze, proponujemy wchodzenie w dwóch etapach tj. wejście na mniejszą wysokość, nocleg w schronisku i kontynuowanie wspinaczki o świcie.
Koniecznie trzeba zabrać ze sobą obuwie trekkingowe, bieliznę termiczną, polar i jakąś oddychającą, odporną na deszcz i wiatr kurtkę. Warto pomyśleć o nakryciu głowy i rękawicach, bo czasami trzeba podpierać się o dosyć chropowate podłoże. Większość z tych rzeczy można wypożyczyć w sklepach z odzieżą i akcesoriami górskimi w okolicznych miejscowościach, ale po co przepłacać?;)
Fudżi w pigułce
- bilet z Tokio do Kawaguchiko – ok. 60 zł/os
- bilet z Kawaguchiko na 5 stację Fudżi – ważny dwa dni – 2100 jenów, ok. 80 zł/os
- nocleg w hostelu w Kawaguchiko (bez śniadania) – 3300 jenów, ok. 110 zł/os
- nocleg na zboczu Fudżi w schronisku (bez śniadania) ok. 4800 jenów
- wypożyczenie rowerów w hostelu ok. 600 jenów/os/dzień (20 zł/os), w wypożyczalnia niedaleko przystanku autobusowego 1000 jenów za 3 h/os, ok. 35 zł/os
Wybierasz się do Japonii? Masz pytanie – zapraszamy do komentowania pod wpisem lub do kontaktu na maila info@punktynamapie.pl.
Witajcie Globtroterzy.
Miło śledzić Wasze poczynania , dzięki relacjom uzupełnionym zdjęciami można poczuć namiastkę wrażeń których zapewne doznajecie.
Pozdrawiam i życzę udanej dalszej części wyprawy.
Tatul.